niedziela, 23 grudnia 2012

Koniec roku.

Nieubłaganie zbliża się koniec tego wspaniałego roku. Mimo, że na pewno były sytuacje trudne to na prawdę o nich nie myślę, nie wspominam. Teraz podsumowując 2012 rok jedyne o czym na pierwszym miejscu myślę to, że udało mi się zrealizować moje dwa największe marzenia- podróż do Hiszpanii i Portugalii w ramach Camino i rozpoczęcie przygody z paralotnią. Teraz, kiedy zaczęły się studia i moja natura wędrowcy i marzyciela trochę na tym cierpią, przez co tracę natchnienie i optymizm. Dobija mnie ta bezczynność. Teraz tylko myślę, że za dwa miesiące jadę na II etap szkolenia paralotniowego do Hiszpanii i wiem, że to podniesie mnie na duchu i znów będę każdego dnia uśmiechnięta.

Poza tym odczuwam potrzebę pisania, więc mam nadzieję, że  mój zapał nie jest słomiany i w miarę często będę pisała. W sumie jeśli będzie o czy. Bo tak o moich przemyśleniach to lepiej nie.

A tymczasem życzę wszystkim, którzy to przeczytają spokojnych świąt spędzonych w rodzinnym gronie, zdrowia w te mroźne dni, spełniania marzeń, które są bardzo ważną częścią naszego życia, a także odwagi do spełniania ich. Wiele pięknych dni, uśmiechu na twarzy i wytrwałości w każdym aspekcie życia. A także udanego Sylwestra, który zapoczątkuje kolejny rok, których niech będzie jeszcze lepszy od tego.
Wesołych Świąt!

czwartek, 18 października 2012

Compostelka i credencial del peregrino

Mało kto czyta mojego bloga, ale i tak przepraszam za zaniedbanie i rzadkie wchodzenie, ale studia się rozpoczęły i przyszły nowe obowiązki, niestety..

W dzisiejszym poście chciałabym pokazać mój paszport pielgrzyma- credencial del peregrino i świadectwo ukończenia pielgrzymki - compostelka. Są to dla mnie dwie bardzo ważne rzeczy, które przywiozłam z Santiago i przypominają mi każdego dnia o mojej Drodze, na którą wrócę na pewno!
Minęło już tyle czasu, już połowa października za mną, a ja czuję się jakbym wczoraj wyruszała.

A więc to mój paszport pielgrzyma, w którym kolekcjonowałam różnorakie pieczątki z miejsc, w których byłam:


A tutaj moja compostelka napisana w języku łacińskim:




Na dzisiaj to niestety tyle, bo za godzinkę mam zajęcia, więc nie mogę rozbudzic mojej weny i myśli, które kotłują się w mojej głowie.
Dodam tylko, że w następnym poście podsumuje moją Drogę.
A także, że strasznie tęsknie za tym jak było w Drodze, za ludźmi, za cudownym krajem, za moim spokojem wewnętrznym. Chciałabym tam wrócić. Znowu potrzebuję poukładać sobie w głowie. O matko, a jak ja tęsknie za lataniem na mojej ślicznej paralotni.
Dochodzę do wniosku, że przez to, ze spełniłam moje dwa największe marzenia teraz nie potrafię siedzieć na miejscu i nie robić nic tak fascynującego jak parę miesięcy temu.. Tak refleksyjnie mi się zrobiło, tak smutno..
Ale już niedługo powrócę do moich pasji- wędrówki i latania.. Niedługo..

poniedziałek, 24 września 2012

Dzień 12

Mediolan
Już od przylotu, czyli dzień wcześniej (od 23) obsługa lotniska robi sobie z nas, brzydko mówiąc, jaja! Jest godzina 23, zmęczone lotem, chcemy się gdzieś usadowić, trochę zdrzemnąć, jednak nie mija 30 minut, kiedy pan strażnik mówi nam, że zamykają tą część lotniska do sprzątania. No nie ma co, miło z ich strony, w szczególności, że w otwartej części nie ma gdzie posadzić tyłka. Postanawiamy iść na dół, obok kaplicy i toalet, żeby w spokoju się rozłożyć i licząc, że nikt nie przyjdzie z zamiarem wyrzucenia nas i stąd. Mylimy się jednak, bo około za godzinę przychodzi następny strażnik, budzi nas i informuje nas, że tu też nie możemy spokojnie sobie spać. Trochę wybuchałam i pytam (prawie krzyczę), że jak nie tu, nie tam to niby gdzie, a on mi na to, że jak mi się nie podoba to mogę iść do hotelu. Bardzo chętnie, gdyby nie to, że lotnisko jest oddalone od centrum jakieś 30 minut drogi, a do tego jest 1 w nocy! Więc podsumowując noc była okropna, a lotnisko w Bergramo już nie kojarzy mi się tak miło jak na początku podróży, kiedy poznałam to Cezara. Jednak mimo nieprzespanej nocy, staram się uspokoić i jadę zobaczyć prawdziwy Mediolan :) Jednak, kiedy już docieram na miejsce dla mnie szału nie ma, może za bardzo przyzwyczaiłam się do klimatu panującego w portugalskich i hiszpańskich miastach, a poza tym pogoda przez jakiś czas jest deszczowa. Ale nie jest tragicznie, architektura przepiękna, ładne kościoły, pyszne jedzenie i mili ludzie! Może to też dlatego, że przecież Mediolan jest ogromny, a ja też nie miałam zbyt dużo czasu, żeby zobaczyć większości miasta. Ale i tak chce przyjechać kiedyś do Włoch, ale może bardziej Toskania lub coś mnie uprzemysłowionego. O 19:30 jest odlot i już o 21:30 lądujemy w Poznaniu. Docieram na dworzec i prawie od razu mam pociąg do siebie, niestety strasznie przepełniony i kolejna noc nieprzespana, ale znowu chociaż zawieram znajomości :) O 6 rano jest w Katowicach na dworcu, widzę czekającego na mnie tatę i siostrę, więc tak to już jest niestety koniec, trzeba wrócić do rzeczywistości.

P.S. W końcu nadrobiłam moje braki. Aż coś mnie ściska w gardle, jak przypominam sobie te wszystkie chwilę, które przeżyłam. Od mojego powrotu mija prawie 2 miesiące, a ja czuję się jakbym wczoraj była w Santiago. Zostało tylko zrobić oddzielne podsumowanie, wstawić zdjęcia i pozostaje tylko czekać na następne Camino.

niedziela, 23 września 2012

Dzień 11

Santiago de Compostela
Plan dnia przewidywał przede wszystkim uczestnictwo na mszy dla pielgrzymów o godzinie 12. Byłam przed katedrą o wiele wcześniej i była zachwycona, było tylko parę osób, cisza, spokój, magicznie wtedy jest na placu przed katedrą. Jest znacząca różnica, kiedy na placu jest 10 osób, a nie setki albo tysiące. Miałam dużo czasu przed mszą, więc nawet zjadłam śniadanie na placu, obeszłam jeszcze kilkakrotnie katedrę dookoła. Jednak trochę byłam poirytowana, kiedy widziałam zachowanie niektórych turystów, około godziny 11 ludzie zaczęli się zbierać w środku, żeby zająć sobie siedzące miejsce. Niestety niektórzy okazywali zero szacunku, kultury, wchodzą sobie jakby wchodzili do kina, głośno rozmawiają, nie szanując osób modlących się i ciągle aparat w ruchu. W takich warunkach zamiast się wyciszyć, rozkoszować tą ciszą to się wściekałam i pragnęłam, żeby Ci ludzie zwyczajnie się zamknęli. Msza była bajkowa, cudowne emocje w środku serca, mimo, że była po hiszpańsku to był jeden akcent po polsku, co mnie miło zaskoczyło. Botafumeiro, czyli to wielkie kadzidło robi oszałamiające wrażenie, jest piękne, bardzo duże i całe lśni. Katedra w środku też jest pełna złota, blasku i majestatu. Przeczuwałam, ze się popłaczę, bo tyle we mnie było emocji, które chciały wyjść na światło dzienne, ale nie przypuszczałam, że to będzie w chwili, kiedy szłam do Komunii Świętej. Cudowne przeżycie, strasznie oczyszczające. Całe popołudnie nie dociera do mnie, ze już dzisiaj opuszczam Hiszpanię, Santiago, że coś się kończy właśnie. Po mszy poszłam na obiad, oczywiście musi być coś prawdziwie hiszpańskiego, więc zamawiam wino, a do tego hiszpańską tortillę. Wino czerwone dobre, ale mocne, a tortilla to moja potrawa numer jeden w Hiszpanii (ale jeszcze nie wiele jadłam tam tradycyjnych potraw). Kiedy to piszę to aż zjadłabym tą przepyszną tortillę, o matko! Przede mną tylko zwiedzanie Mediolanu i do domu.. W tym momencie doszłąm do wniosku, że czas biegnie stanowczo za szybko.

sobota, 22 września 2012

Dzień 10

Teo-Santiago de Compostela
Jedna z najprzyjemniejszych dróg dla moich nóg i ducha. Idealna na ostatni dzień wędrówki i trochę refleksji. Nawet nie wiem jak i kiedy, ale nagle stoję obok drogowskazu z napisem "Santiago de Compostela", w co przez chwilę nie mogę uwierzyć i pytam napotkanej pani czy to naprawdę już tu. Jeszcze tylko doczłapanie się do katedry, a im bliżej katedry chce mi się bardziej płakać.. Nie do opisania są uczucia towarzyszące Ci, kiedy zdajesz sobie sprawę, ze właśnie stoisz w miejscu, o którym marzyło się pół roku, jak nie więcej! Nie mogę uwierzyć, że to już koniec mojej wędrówki, mojej Drogi, przygody, pielgrzymki, mojej zmiany, mojego marzenia. Nie dochodzi jeszcze do mnie, że następnego dnia, będę musiała jechać na lotnisko, wsiąść do samolotu, przelecieć pół Europy i wrócić do szarej rzeczywistości, choć wiem, że dzięki tej DRODZE, już nie będzie to szara rzeczywistość. Dochodzę do katedry i jej ogrom mnie przytłacza, ale w pozytywnym sensie. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a serce mocniej bije. Wchodzę do środka i piękno które dostrzegam jest tak majestatyczne, tak niesamowite, że zatapiam się w nim. Mogę się pomodlić w ciszy, złożyć moje intencje św. Jakubowi, nie spieszę się, choć jutro też tu będę na specjalnej mszy dla pielgrzymów, która jest o godzinie 12. Obchodzę dookoła to arcydzieło architektury kilkakrotnie, żeby zapamiętać szczegóły, żebym nie zapomniała tego widoku, który pieści moje oczy.Ale wiem, ze nie widzę go po raz ostatni, bo jestem przekonana o moim powrocie w to miejsce! Chyba poznałam co to szczęście, pierwszy raz w życiu tak właśnie się czuję - szczęśliwa (no oprócz momentu, kiedy latam). Dziękuję św. Jakubowi, że z jego pomocą dałam radę i teraz modlę się w miejscu jego spoczynku, a następnie powoli kieruje się w stronę alberque. No, ale w tym miejscu muszę wyznać, że jedyne co mnie zniechęciło to skomercjalizowanie tego miejsca. Bardzo dużo ludzi, którzy nie szanują drugiego człowieka, dziewczyny w mini, byle wejść do katedry i zrobić sobie zdjęcie, a potem wyjść bez żadnego znaku krzyża czy odrobiny szacunku. Trochę popsuli oni klimat, ale i tak kocham to miejsce! :)

wtorek, 18 września 2012

Dzień 9

Redondela-Pontenvedra-Teo
Droga już trochę cięższa, ale przyjemna, wśród lasów, pól, a momentami czułam się jakbym była w Tatrach, bo było lekko pod górkę i po kamieniach. Ale przecież ja kocham Tatry, więc jest mi dobrze :) W sumie wole iść pod górkę niż z górki, bo mniej bolą palce u nóg. Niestety coraz bardziej odczuwa się przebyte kilometry, ale cieszy mnie moja wytrwałość. Po przebyciu leśno-górskiej trasy postanawiam sobie zrobić postój w przydrożnym lesie. Dobrze, że tak postanowiłam, bo za chwilę jestem uradowana, bo obok mnie przejeżdża pan na koniu! Matko jak to bajecznie wyglądało, pan jak prawdziwy kowboj, z kapeluszem na głowie jadący w LESIE na koniu, coś wspaniałego :) Właściwie dzień jest spokojny i upływa na wędrówce, rozkoszowaniu się okolicą. Dziś poznaje Hiszpankę-Katrin i jej przyjaciółkę -Mercedes. Panie nie w moim przedziale wiekowym (ok.35), ale rozmawia mi się z nimi na prawdę bardzo dobrze :) W tym miejscu coraz bardziej odczuwam, że jestem bardzo blisko św. Jakuba i cieszę się ogromnie, a z drugiej strony nie wyobrażam sobie powrotu. W ciągu tych paru dni przyzwyczaiłam się do pogody, do poznanych ludzi, bolących nóg, pięknych widoków i ciągłego wędrowania. Zastanawiam się jak to jest, że każdy kto jest na szlaku świętego Jakuba zawsze chce tam wrócić. Niestety zapominam zrobić notatki po przyjściu do schroniska, więc dzień może wydawać się krótki i nieciekawy, ale wbrew pozorom był zupełnie inny, bardzo długi i bardzo przyjemny!

poniedziałek, 17 września 2012

Dzień 8

Tui-Redondela
Oczywiście, jak to ja - osoba zupełnie nieogarnięta, żyję dalej czasem portugalskim, a ja przecież już jestem w Hiszpanii, gdzie jest normalny (jak w Polsce) czas. Konsekwencją mojego roztargnienia jest wyjście ze schroniska około 5:30, oczywiście było jeszcze ciemno, ale jakoś na to nie zwróciłam uwagi.. Może to i lepiej, bo jest idealnie jeśli chodzi o temperaturę, cisza i spokój. Jednak wydostać się z Tui nie było łatwo, ale jak zwykle niezastąpieni w każdej sytuacji Hiszpanie pomagają mi w ciemnościach odnaleźć szlak :) Już tutaj, w pierwszym hiszpańskim mieście odczułam, ze wszyscy wiedzą, gdzie jest szlak św. Jakuba, no bo stąd w końcu tylko 100 km do celu :) W Portugalii niestety szlak jeszcze nie jest znany, w szczególności do Caminha, bo to nadbrzeżna trasa. W każdym bądź razie po uporaniu się z wszechobecną ciemnością i wejściu na właściwy szlak rozpoczyna się przyjemna droga leśna, idealna pogoda, trasa nie wymagająca, ale kojąca i wyciszająca! Czyli to co ja lubię najbardziej :) Idąc leśnymi drogami poznaje sympatyczną Portugalkę, która zaczyna od Tui, więc tempo ma na prawdę niezłe, więc nie zatrzymuje jej i dalej rozkoszuję się ciszą. Niestety piękne widoki kończą się wraz z początkiem jakiegoś wielkiego parkingu przemysłowego, znajdującego się przed Porrino, widoki okropne, do tego owe miejsce ciągnie się przez parę km, nie ma mowy o jakiejkolwiek refleksji, ale trzeba jakoś przejść ten etap. Znowu spotykam na mojej drodze dobrego człowieka, pewien pielgrzym - Portugalczyk lub Hiszpan (matko oni mają taki podobny język!) oferuje mi 2 śliwki - spada mi z nieba (dzięki św. Jakubie), bo nic nie jadłam od wczoraj, jakoś nie po drodze mi było do sklepu. W ogóle niewiele jadam w Drodze, bo po pierwsze ciepło (gorąco!), a poza tym oni ciągle mają sjestę, serio! Po 18 trudno znaleźć otwarty sklep oferujący artykuły spożywcze. Ale wracając do śliwek to przepyszne były, słodkie i soczyste, do dziś pamiętam ten wyśmienity smak i mój smutek, kiedy w krótkim czasie się ich pozbyłam. W ogóle dzień pełen dobroci, w Porrino idąc z pustą butelką w ręce zatrzymuje mnie Hiszpanka proponując, że mi ją napełni. Trochę zdezorientowana nie odpowiadam nic na jej miłą propozycję, tak szybko sie to dzieje, że nawet nie wiem kiedy spotkana pani zabiera mi pustą butelkę, idzie do swojego domu, stojącego obok i po chwili przynosi mi pełną butelkę pysznej i zimnej wody (niestety kupna nie jest zbyt dobra). Poznaje również jej dwójkę dzieci - chłopiec i dziewczynka, patrzą na mnie z uśmiechem i zainteresowaniem, na prawdę widać, że super z nich rodzina. Po tym zdarzeniu jestem w szoku, bo rzadko kiedy spotykam się z taką bezinteresownością! Od tego momentu z mojej twarzy nie znika uśmiech :) A w mojej głowie tylko myśli " i jak tu nie kochać tych ludzi, ich kultury i kraju. Potem droga raczej polna, przyjemna i z ładnymi widokami. Niestety ok. 10 km przed Redondelą zaczynam odczuwać coraz bardziej nogi, a każdy kogo pytam mówi mi, że jeszcze zostało mi 7 km. I jak tu nie zwariować, ide 2 godziny, a ciągle przede mną 7 kilometrów. Na szczęście znowu spotykam miłą osobę, Hiszpankę o imieniu Terra (mam nadzieję, ze tak się piszę jej imię), która sama do mnie zagaduje. Idziemy przez dłuższą chwilę razem rozmawiając trochę po angielsku i trochę po hiszpańsku i to fantastyczne, że tak dobrze się rozumiemy. Terra akurat szła ze swoją córeczką, która smacznie spała w wózku do swojego taty, który mieszkał niedaleko, w trakcie rozmowy dowiaduje się, że ma 32 lata ( ja bym jej dała 24 góra!), ma męża i czwórkę dzieci, sama kiedyś była w Santiago na rowerze, dzięki niej poprawia mi się humor, nie odczuwam już bólu nóg i daje mi siłę, żeby dojść do Redondelii. Tak bardzo podniosła mnie na duchu i tak dobrze mi sie z nią rozmawiało, jakbym znała ją od paru lat, że do dziś pojawia się uśmiech na mojej twarzy, kiedy ją wspominam. Strasznie żałuję, że nie wzięłam adresu, czegokolwiek, bo chętnie pogadałąbym z nią! Chyba jeszcze nigdy nie zżyłam się z kimś tak mocno w przeciągu 30 minut! Oczywiscie pożegnałyśmy się jak przystało na dobre znajome - buziakiem w policzek i przytulasem! Tak jak powiedziała Terra do Redondelii od kiedy się rozstaniemy będę miała 3 km. Dochodzę do Redondelii szczęśliwa, że to już koniec dnia, a także z powodu moich dzisiejszych przygód i spotkań. Niestety zostaje przywitana trzema przepełnionymi alberque, co TROCHĘ psuje mój dobry nastrój. Z powodu wielkich tłumów pielgrzymów na szczęście została zorganizowana sala gimnastyczna, więc chociaż mam gdzie spać. W sali mnóstwo ludzi, bo w końcu jutro święto Jakuba!

środa, 12 września 2012

Dzień 7

Caminha-Tui
O dziwo wstaje bez bólu ścięgna ( o dzięki Ci, św. Jakubie!), wiec już jest ok. Przyspieszam trochę, humor zresztą też o niebo lepszy niż wczoraj i bardzo szybko jesteśmy w Vila Nova de Cerveira. Niestety potem już gubię trochę siły, z powodu pięknych widoków i prażącego słońca, które mówi do mnie ciągle "zwolnij trochę, przecież tu jest tak pięknie!", zwalniam, co oczywiście jak zwykle nie podoba się M. Ja jednak słucham swego serca (i bardzo dobrze na tym wychodzę!), dochodzi między nami do niewielkiego spięcia, mówię co myślę, a mianowicie, że mam już tego dość, że nie każe jej na mnie czekać i dla mnie ta Droga to nie zwyczajna wyprawa, ani jakiś wyścig szczurów. Zaczynamy osobną wędrówkę i muszę przyznać, że bardzo mi to odpowiada, w końcu mam czas na refleksje, której tak potrzebowałam. Ta droga jest dla mnie niesamowita. Po pierwsze rozkoszuje się cudownymi widokami, wszechobecną zielenią, ciszą, po drugie wyciszam się, zaprzyjaźniam z samą sobą i samotnością, której kiedyś tak nienawidziłam, a także otwieram się na ludzi, do każdego podchodzę z uśmiechem na twarzy, bez jakichkolwiek uprzedzeń i myśli w mojej głowie "ciekawe co sobie o mnie pomyśli?", niestety kiedyś tak bardzo często robiłam, ale teraz ewoluuje. Mam wrażenie, że coś się w środku dzieje, zachodzą we mnie zmiany, czuję to całą sobą. Każdy widok (nawet najzwyczajniejszego drzewa, domu) sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Każda rozmowa z drugim człowiekiem, nawet jeśli porozumiewamy się każdy w innym języku, jest to dla mnie ciekawym i niezwykłym doświadczeniem. Zmieniam zdanie o ludziach, w sumie szkoda, że tak daleko od Polski, ale na prawdę mentalność tych ludzi wzrusza mnie i zaskakuje, jest tak inna od naszej. Nikt nie odmówi pomocy, wręcz sami ją proponują. W drodze do Tui poznaje Portugalczyka-pilota (szkoda, że nie mój przedział wiekowy, haha), bardzo miły człowiek, oboje próbujemy pogadać po angielsku, choć on średnio mówi, ale mnie rozumie i potrafimy się porozumieć i właściwie nasza pogawędka była na prawdę bardzo ciekawa :) Właśnie to kocham, poznawać nowe osoby, bez względu na mój czy ich wiek, bez względu na poglądy i cokolwiek innego. Tak w ogóle czytałam gdzieś, ze w Portugalii człowiek prędzej porozumie się po angielsku niż w Hiszpanii. A ja będąc zaledwie w Tui ( czyli już Hiszpania :) ) parę godzin zauważam, ze z Hiszpanami jakoś tak łatwiej to przychodzi. W ogóle dzień jakiś taki przełomowy, w którym ulżyło mi, bo wiem, że już jestem w Hiszpanii ( a wystarczyło tylko przejść przez most!) i za mną już połowa, oczywiście chce, żeby moja Droga trwała w nieskończoność, bo czuje się rewelacyjnie z tymi ludźmi, w tych pięknych miejscach, ale niestety podjęłam złą decyzje, mam już bilet i niestety tego już nie zmienię. W Tui również spotykam bardzo miłego chłopaka, z którym chwilę rozmawiam po angielsku - mówił na prawdę bardzo dobrze, o czym nie omieszkałam mu powiedzieć :) I to już nie chodzi o to, że był przystojny (wszyscy Hiszpanie są :p), coś miał w sobie, że do dnia dzisiejszego dobrze go wspominam :)

czwartek, 6 września 2012

Dzień 6

Viana do Castelo - Caminha
Droga piękna, jak to w Portugalii. Dziś poznałam Duńczyka Nicholasa, bardzo sympatyczny z niego facet i do tego również ma pęcherze, więc nie tylko mi ciężko jest szybciej iść i w końcu ktoś mnie rozumie :) Ale niestety rozłączamy się z nim w połowie drogi, bo jemu się zupełnie nie śpieszy się (szkoda, że to nie z nim szłam), ma bardzo dużo czasu, pieniędzy, sypia raczej w hotelach, a nie w schroniskach. Dziś idę cały dzień z M. i w sumie żałuję tego, zrozumiałam, że ja jednak potrzebuję samotności i jestem indywidualistką, nie lubię się dostosowywać, a Droga tak mnie uszczęśliwia, że nie mam ochoty myśleć o wciąż nie zadowolonej M. Przez chwilę myślę tylko o tym, że jestem głupia, że tak się dopasowałam z datą i ze wszystkim innym, bo przecież mam 4 miesiące wakacji, więc mogłam to zorganizować inaczej, ale potem dochodzę do wniosku, ze nigdy wszystko idealnie się nie układa, a to nie problem, zawsze można się rozłączyć, a najważniejsze jest to, że jestem w miejscu, o którym tyle miesięcy marzyłam! :) Jednak dzień był dziwny. Na koniec dnia mam kryzys, na szczęście jedyny przez moją wyprawę. Dochodzimy do Caminha, a tu alberque zamknięte, spóźniłyśmy się o pół godziny! Jestem złą, brudna, ledwo żywa i oprócz pęcherzy źle stanęłam i ból ścięgna jest nie do wytrzymania. Jednak staram się być twarda i nie okazywać tego co czuję i nie narzekać, bo to i tak nie ma sensu, wiem, że i tak jestem szczęśliwa, a kryzys to kwestia zmęczenia. Na szczęście mamy gdzie spać dzięki naszym znajomym z Irlandii. W tym dniu jedyne o czym marzę to prysznic i łóżko, udało się zdobyć te dwie rzeczy. Kładę się z myślą, że tak kocham ten kraj, że jutro musi być piękny dzień!

czwartek, 16 sierpnia 2012

Dzień 5

Dziś rano budzę się z niemiłą niespodzianką, czyli wielkim, żółtym pęcherzem jak pięć złotych i grubości całkiem sporej. Trudno. Zabandażowałam dokładnie, żeby jak najmniej czuć przy chodzeniu i trzeba iść. Droga w porządku, bez górzystych momentów. W sumie w lesie nieprzyjemnie się szło, bo czułam ból przy każdym kroku i dokładnie czułam każdego kamienia, a pęcherzowi to raczej się nie podobało. W lesie musiałyśmy się umyć w rzece (bardziej przypominało to strumyk), bo jednak jedyne czego pragnie się po całym dniu wędrówki to właśnie prysznic! A więc umyłam się ( ha, nawet włosy), wyszłam z rzeki i tu rozpoczęła się moja przygoda. Najpierw przegapiła strzałkę, mówiącą, że powinnam skręcić w prawo, przez co poszłam prosto i straciłam ok 10 minut, ale zauważyłam, że za długo nie ma żadnego znaku, więc wróciłam się i skręciłam tam, gdzie prowadził szlak. Szłam dalej według szlaku do momentu, w którym nie wiedziałam, co mam robić, do tego jeden Portugalczyk, oczywiście nie mówiący po angielsku (tak, to była dobra lekcja portugalskiego) namącił mi troszkę w głowie. Według strzałki miałam skręcić w prawo, ale oczywiście wywnioskowałam, że przed chwilą stamtąd wyszłam, tylko kawałek niżej, więc zapytałam owego Portugalczyka, który powiedział mi, że ta strzałka prowadzi do Porto, a przecież ja z niego idę, a do Viana do Castelo trzeba skręcić w lewo (nie tylko poznany pan tak powiedział, ale też drogowskaz). Zaryzykowałam jednak i poszłam w lewo, może z ciekawości jak to się rozwinie, a może z głupoty, żadnych strzałek oczywiście nie było, zrobiłam wiele dodatkowych kilometrów, ale za to szłam asfaltem co mogło ulżyć mojej stopie pełnej pęcherzy i dodatkowo przeżyłam pierwszą lekcje pokory i akceptowania złych decyzji. Do tego nie miałam kontaktu z M. bo ona miała rozładowany telefon, a podczas kąpieli rozdzieliłyśmy się. Mimo, że nie miałam pojęcia ile jeszcze będę szła wzdłuż ruchliwej drogi to w godzinach popołudniowych jakoś doszłam długim mostem, z którego rozprzestrzeniał się widok na rzekę, wiele żaglówek, a w oddali wieżowce, czułam się jakbym oglądała "kryminalne zagadki Miami", w sumie można byłoby porównać ten widok do widoku Miami z telewizora :) Po przekroczeniu mostu ku mojej uciesze zobaczyłam, że dotarłam do dzisiejszego celu- Viana do Castelo. Znalazłam tam kościół Karmelitów, a tam przyjemny nocleg i bardzo miłego pana, z którym udało mi się porozumieć mimo bariery językowej (na prawdę cudowne doświadczenie - mimo, że nie umiesz języka tubylców z uśmiechem na twarzy zawsze da się dogadać z drugim człowiekiem!). Od tego etapu myślałam, ze będę szła sama, myśląc, że M. jest o wiele kilometrów przede mną, ale okazało się, że M. pogubiła się jeszcze bardziej i jeszcze później zawitała w Vianie. Właściwie nie przeszkadza mi samotna wędrówka, nie chcę biegać, bawić się w wyścig szczurów i zamartwiać czy zdążę dotrzeć, bo wiem, ze św. Jakub czuwa. A samotność w drodze nie jest niczym złym, wręcz odwrotnie! :)

piątek, 10 sierpnia 2012

Dzień 4

Dziś zaczęła się prawdziwa trasa i bardzo się z tego cieszę. Przyszedł czas na refleksję, na pokonanie własnych słabości. Droga bardzo przyjemna, ale jednak bardzo długa. Dostrzegam, ze jeszcze nie jestem przyzwyczajona, jednak moje treningi to pestka, tak się wydaje 15km więcej, da się zrobić, a nie jest to takie proste. Ale czuję się dobrze, idę spacerkiem, co chyba nie zadowala M., ale jakoś się tym nie przejmuję, jak woli niech tak pędzi, ja chcę chłonąć Portugalię, chcę pamiętać każdy widok, każdy szczegół. Plecak nie ciąży, sandały wygodne, pogoda idealna, bo idziemy nadbrzeżną trasą, skąd czuć wiaterek i bryzę. W ogóle się nie pocę, co mnie dziwi, bo myślałam, że będę wyglądała gorzej niż bezdomny, a tymczasem ja tylko rozkoszuję się widokami i Drogą. W Portugalii są na prawdę cudowne domy, klimatyczne, piękne kwiaty, dużo zieleni. Jak tu nie kochać tego kraju?! Jak nie kochać ludzi, którzy się ciągle do Ciebie uśmiechają, mimo, że nie mówią w twoim języku, a niekiedy nawet po angielsku, a i tak zawsze próbują pomóc, ba, sami zagadują ? :) Wszystkie troski poszły na bok. Zostało tylko moje Camino! Pełne dobra, piękna, radości i niesamowitości! Jednak to prawda, że św. Jakub czuwa nad swoimi pielgrzymami :) A na koniec dnia już wiem, że prawa stopa niezbyt dobrze reaguje na taką ilość kilometrów. Trudno. Trzeba być silnym. Nasz pierwszy nocleg w trasie też nie wyglądał zbyt ciekawie, ale wychodzę z założenia, że o jedną przygodę więcej. A dokładniej, doszłyśmy do Marinhas i okazuje się, że schronisko zostało zamknięte (na dobre) i pozostawili nam otwartą.. toaletę. Niestety bez wody, ale gdzieś trzeba spać, a w okolicy żadnego innego noclegu nie ma. Decydujemy się przekimać i z samego rana dalej w drogę :) W tym miejscu trzeba przestrzec wszystkich, którzy myślą, że w Portugalii panują warunki pogodowe a'la Afryka. Owszem dni są bardzo słoneczne, ale ma się czym oddychać, dzięki wietrzykowi. Jednak pamiętajcie, wieczorem, ok. 20 do samego rana jest tak zimno, że radzę zabierać ze sobą jakieś ciepłe rzeczy, bo po co zamarzać jak ja tamtej nocy :)

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Dzień 3

Dziś ostatni dzień w Porto. Postanowiłyśmy iść na drugą stronę rzeki i zwiedziłyśmy trochę inne Porto, według mnie mniej klimatyczne, ale dalej tak samo kocham to miejsce. Czuję się tu tak cudownie i myślę, że to jest moje miejsce na Ziemi. Byłyśmy też dziś w katedrze po paszport pielgrzyma. Obeszłyśmy katedrę i okazało się, że za katedrą znów możemy rozkoszować się pięknymi widokami i zejściem schodami, wzdłuż klimatycznych uliczek, które są popularne w Portugalii. Cudownie się tak wędruje takim miejscem. Potem poszłyśmy coś zjeść, bo być w Porto i nie zjeść czegoś tradycyjnego nie wypada! Najadłam się za wszystkie czasy, zjadłam wielkiego grillowanego dorsza z warzywami, a obsługa (w szczególności jeden z kelnerów :) ) była taka miła, uwielbiam mentalność Portugalczyków :) Ogólnie mile spędzony dzień, bez wysiłku fizycznego, z elementami psychicznego przygotowania do Drogi, pożegnanie się z Porto - mam nadzieję, że nie na długo. I od jutra już nie ma leniuchowania tylko w końcu coś zaczyna się dziać!

środa, 1 sierpnia 2012

Dzień 2

W końcu jestem w Porto i mojej Portugalii, którą zawsze chciałam odwiedzić. I spełniło się- jestem tutaj!  Z powodu zmęczenia jeszcze do końca nie wierzę w to, ale mimo to już serce bije mocniej na każdy widok, szczegół, cokolwiek..Kupujemy bilet na metro na 24h, bo chcemy wszystko dokładnie zobaczyć . Na początku trudno się rozeznać, ciągle jakieś nieznane nam nazwy ulic. Ale dajemy radę :) Na samym początku trochę ciężko rozkoszować się, bo towarzyszy nam upał, a my zmęczone chodzimy po mieście z bagażami, całe spocone, ale to przed niczym nas nie powstrzymuje, jest cudownie! Chcąc zostawić bagaż w jakiejś skrytce i na spokojnie zwiedzać, spotykamy już w Porto dobrego człowieka, który zaprowadza nas do zaprzyjaźnionej kawiarenki i tam możemy zostawić nasze rzeczy. Trochę czujemy się jak sierotki marysie, ale i tak uważam, że to miłe, że ludzie są tak bezinteresowni. Na początku udajemy się do Palácio de Cristal, okrążamy go i jesteśmy oniemiałe z zachwytu. Takiego widoku jak ten, który się tam rozprzestrzenia- na rzekę Douro, domy po drugiej stronie brzegu i most Luisa w życiu nie widziałam! Mogłabym tam zostać na zawsze. Już jestem zakochana w Porto i z każdą minutą moja miłość do tego miejsca rośnie.Jest tu tyle do zobaczenia, że nie sposób obejrzeć to w jeden dzień, więc zmieniamy plany i postanawiamy zostać jeszcze jeden dzień w Porto. Potem zwiedzamy inne części miasta, jest tu tak piękna architektura, dużo fontann, pomników, a ludzie przemili, każdy z uśmiechem na twarzy. Jeszcze nie widziałam miasta z takim klimatem! Wrocław przy tym to pikuś.Ale już popołudniu tak źle się czujemy w swoim ciele, że postanawiamy na początku znaleźć nocleg, co trochę psuje plany, bo miałyśmy spać na plaży, ale spokojnie, nadrobimy to na trasie. Na prawdę cieszę się, że właśnie z Porto wyruszamy. Wspaniałe miejsce i już wiem, jestem pewna na sto procent - wrócę tu! A jutro kolejna porcja Porto, a pojutrze już nie ma leniuchowania i w końcu idziemy za muszelkami i żółtymi strzałkami! A uśmiech z twarzy nie schodzi! :)

poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzień 1

Sześć godzin spędzonych w pociągu z myślą, że lada dzień zacznie się moja Droga. Spotkanie z M, i zwiedzanie Poznania, bo jeszcze trochę czasu do odlotu zostało. Już na początku nieprzyjemna sytuacja- tak się zagadałyśmy, że przeszłyśmy na czerwonym świetle, co zauważył patrol będący w pobliżu i 100 zł mandatu, ale mam rok na zapłacenie, więc w ogóle o tym zapominam, skupiam się na mojej wyprawie. O godzinie 21 jestem w trakcie mojego pierwszego lotu samolotem, matko, jak ja uwielbiam takie powietrzne rzeczy, kocham latanie, czymkolwiek :) A Bergramo w nocy z lotu ptaka wygląda nieziemsko! Okazuje się również, że musimy chwilę krążyć nad lotniskiem, bo jak to przystojny pan z obsługi powiedział "jakieś zwierzę wtargnęło na pas lotniska i zostaje usuwane" haha, dalej jestem ciekawa co to było za zwierzątko :) Więc we Włoszech jesteśmy dopiero ok. 23, a że lot do Porto miałyśmy dopiero o 6 rano, więc wybrałyśmy się trochę zwiedzić Bergramo. W pewnym momencie zaszłyśmy tak daleko i nie wiedząc jak z powrotem dojść na lotnisko, siadłyśmy na przystanku i tutaj znowu niespodzianka, ale już miła, 3 facetów przechodzących zatrzymało się na nasz widok, zaczęliśmy z nimi rozmawiać i tak już pozostało do samego odlotu do Porto.Było to na prawdę miłe z ich strony, że zatrzymali się, miło spędziliśmy czas, a potem odprowadzili nas na lotnisko. Z jednym z nich mi się najlepiej rozmawiało, bo w sumie tylko on znał angielski- nie najlepiej, ale dawaliśmy radę, fajne doświadczenie językowe :) A jeśli chodzi o mojego rozmówcę i tłumacza z włoskiego na angielski, czyli Cezara to z nim wiąże się dłuższa historia.. :) Ale lepiej zostawić to tylko w pamięci. Więc pierwszy dzień był związany z podróżą do miejsca przeznaczenia i dwiema przygodami.

niedziela, 29 lipca 2012

Powrót

I już wróciłam, czas tak bardzo szybko leci, przecież dopiero co wczoraj wylatywałam, a dziś już jestem pełna nowych doświadczeń, pełna wrażeń, przeżyć. Dziś mam dzień zupełnego chaosu, jeszcze do końca nie wierzę, że wróciłam i dopiero za rok będę mogła znowu powitać św. Jakuba w Santiago, bo to na pewno stanie się. Muszę pookładać sobie wszystko od początku, wrócić do rzeczywistości i wtedy wrócę tu z moimi codziennymi relacjami, zapisywanymi na świeżo podczas trasy. A teraz idę przejrzeć zdjęcia, żeby móc je wgrać na picasse i dodać tutaj linka z moimi wspomnieniami.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Nowy rozdział

W sumie to takie moje pożegnanie przed wyjazdem w moją Drogę. Tak strasznie szybko minęły te dni oczekiwania, jeszcze nie mogę uwierzyć w to, że już w środę będę w Porto! Ostatnie dni nerwowe, przygotowania pełną parą. Najbardziej stresujący jest dla mnie bagaż, tzn. jadę liniami Ryanair, a że są to tanie linie lotnicze to mają swoje określone zasady, boję się, że ich określone wymiary są dla mnie za małe. Teraz jeszcze ostateczne pakowanie, wszystko trzeba poukładać, żeby to jak najmniej miejsca zajęło i tylko czekać na jutrzejszy dzień. Pewnie będę wykończona podróżą, bo już z samego rana wyjeżdżam z Katowic do Poznania, 6 godzin pociągiem, potem spotkanie z M. i na lotnisku, a już potem zleci. Jak ja się nie mogę doczekać :) Byle przetrwać odprawę i już potem z górki ( w sumie pewnie pod górkę, ale przyjemniej będzie :) )

Więc żegnam się na jakiś czas. Wpisów po przyjeździe na pewno będzie bardzo dużo, znając mnie :)
Pamiętajcie, że marzenia się spełniają :)
I jeśli ktoś czyta to proszę o modlitwę, żebym dała radę!

Trzymajcie się ciepło!

A na koniec zdjęcia miejsca, które powinnam niedługo ujrzeć na własne oczy :)

czwartek, 5 lipca 2012

Ojców. I spełnione marzenie!

A więc dziś dokończyłam mój nieskończony etap Pieskowa Skała- Ojców, ale dorzuciłam do tego Skałę, więc mały trening był :) Droga w porządku, choć pobocza, których właściwie nie ma to ciężki orzech do zgryzienia, w szczególności jak jedzie jakiś tir, następnym razem idę przez  las, szlakiem Orlich Gniazd, ale dziś nie chciałam się pogubić, więc trochę poszłam na łatwiznę. Ale i tak widoki urocze, lubię tamten region :) Wypróbowałam dziś moje nowe buty, są całkiem niezłe, dobrze sprawdzają się na kamienistej drodze.
A czemu mam nowe buty? Mogłoby się wydawać, że odpowiedź jest oczywista, bo np. stare sie rozleciały, bo chciałam mieć porządne itp. Lecz powód jest zupełnie inny, myślę, że nieprzewidywalny dla większości, mnie samej trudno w to uwierzyć. A odpowiedź kryje się w drugiej części tytułu posta..

Chwila napięcia, taramta - taki dźwięk jak robią w filmach, kiedy coś ma się stać niesamowitego..
Dobra, trochę świruję, ale zaraz zobaczycie dlaczego :)
Muszę napisać to dużymi literami, bo inaczej się nie da!

WYRUSZAM NA MOJE CAMINO 17 LIPCA 2012 ROKU, TRASĄ PORTUGALSKĄ I JESTEM  NAJSZCZĘŚLIWSZĄ OSOBĄ NA ŚWIECIE!

mam opowiedzieć od początku jak to się zaczęło? nawet jak nie to opowiem :)
A więc jakieś dwa tygodnie temu dałam ogłoszenie na forum Camino de Santiago, że poszukuję towarzystwa na Camino. Napisała do mnie dziewczyna o imieniu Milena. Również jak ja potrzebuję przebyć tą drogę, więc nawet nie wiem, kiedy okazało się, że jedziemy 17 lipca. Szukałyśmy tanich biletów i akurat były takie na 17 lipca, więc szybka, stanowcza decyzja: JEDZIEMY, tfu, LECIMY! A potem na nóżkach z Porto do samego grobu św. Jakuba! Wybrałyśmy trasę portugalską, bo nie jest zbyt długa i myślimy, że jak na pierwszy raz będzie dla nas idealna. W sumie dobrze, że tak wyszło. Owszem szlak francuski to byłoby wyzwanie, ale ja od paru lat chciałam jechać do Portugalii, więc tak jakby 2 w 1, będę w Portugalii, a co najważniejsze znajdę się na Drodze św. Jakuba!
Przepraszam, że tak to wszystko chaotycznie, ale od wczoraj, od kiedy mam bilety jestem tak podekscytowana, taka szczęśliwa, że już sama nie wiem co pisać. Oprócz tego, że jestem taka szczęśliwa, że spełni się moje marzenie jeszcze w to do końca nie wierzę!
Jutro jadę do Krakowa wyrobić sobie EKUZ - ubezpieczenie, muszę wydrukowac check-in, zakupy jakieś i tak to szybko zleci, że zaraz będę tu pisać o pakowaniu i pewnie będę panikować, u mnie to norma ;)

To jest coś niesamowitego, kiedy dwa marzenia spełniają się w ciągu 2 miesięcy!
Może trzecie też się spełni - tzn. studia, okaże się 10 lipca ;)
A potem już tylko jedno marzenie i moja lista marzeń będzie musiała zostać uzupełniona ;)
W ogóle nie rozumiem siebie, dlaczego jeszcze parę miesięcy temu byłam dziewczyną, ktora czeka aż przyjdzie wszystko do niej, a teraz działam, robię coś w kierunku moich marzeń i wszystko się spełnia, może nie bez przeszkód, ale to zawsze dodatkowe doświadczenie! Poza tym, kto powiedział, że będzie łątwo, a przeżycia i tak będą bezcenne, już niedługo się o tym przekonam :)

Przepraszam za ten natłok emocji, euforii, ale inaczej nie potrafię! Chyba tak ma po prostu człowiek szczęśliwy :)

poniedziałek, 2 lipca 2012

Przeginia-Pieskowa Skała

A w niedzielę wędrowałam jednym z etapów Via Regii. Miałam w planie dojść do Ojcowa, ale niestety wyruszyłam z domu za późno i nie zdążyłabym na ostatniego busa do Olkusza. Ale doszłam do Pieskowej Skały co w sumie też można uznać za sukces :) Jeśli chodzi o samą drogę to była piękna, ale niektóre momenty były ciężkie - w szczególności etap Przeginia -Sułoszowa, gdzie idzie się przez pola, do tego był wtedy upał, ponad 30 stopni, co trochę wykańczało. Ale na szczęście wystarczyło zatrzymać się parę razy, poprosić św. Jakuba o siłę i w końcu doszłam do Sułoszowej :) A ze Sułoszowej do Pieskowej Skały już przyjemna droga chodnikiem, może nie tak urokliwa jak pola, ale właściwie, kiedy człowiek nie wie gdzie kończą się te wszechobecne pola, nie widzi ani jednego człowieka, ani jednego domu, tylko same pola, w górze przygrzewające słońce to już nie rozkoszuje się tym widokiem tak jak powinien. W każdym bądź razie trochę żałuję, że nie dotarłam do Ojcowa, bo tam to są widoki! Ale Ojców nie ucieknie! :) Ostatnio również zastanawiam się nad wyruszeniem w Via Regia, ale nie tak etapami jak teraz robię, tylko porządnie od A do Z, ale wszystko w swoim czasie! W sumie jedyne co mnie rozczarowuję na naszej małopolskiej drodze to oznakowania, albo ich brak. Na przykład od Sułoszowej aż do Ojcowa nie ma ani jednej muszelki, tylko trzeba kierować się czerwonym szlakiem, a szkoda, bo jak się widzi taką muszelkę to aż lżej się na sercu robi- przynajmniej ja tak mam. W sumie na razie jedyny etap, który był dobrze oznakowany to droga do Bukowna, gdzie w lesie co trochę można zobaczyć żółtą muszelkę na niebieskim tle. Szkoda, ze właśnie u nas w Polsce po pierwsze ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z takich szlaków, bo mało się o tym mówi, a po drugie nie ma kto zadbać o oznakowania, jedynie sami pielgrzymi.

A zapomniałabym! Mój tatuś pomógł mi zrobić mój własny naszyjnik z muszelką, który teraz mi zawsze będzie towarzyszyć w moich wędrówkach.

I dodam parę zdjęć, choć nic specjalnego, ale zawsze jakaś pamiątka :)










P.S. do p. Andrzeja. Miło mi, że chętnie pan czyta mojego bloga :) Niestety tak jak pisałam wyżej oznakowania są bardzo kiepskie. U nas w Olkuszu jest ok. 6 muszelek na słupach, skrzynkach, ale są w takim miejscu, że na prawdę trudno je dostrzec. Ja sama przechodziłam koło nich setki razy, a dopiero w tym roku, kiedy dokładnie ich szukałam to znalazłam. Super, że dotarł pan chociaż do bazyliki św. Andrzeja, gratuluję pewnie już kolejnej pieczęci w  paszporcie pielgrzyma! :)

czwartek, 28 czerwca 2012

Ciężko na sercu

Smutny dzień. Za dużo myślenia, kalkulacji, refleksji. Ostatnio napisałam do pewnej dziewczyny, która wybiera się do Santiago, miała iść przełom lipca i sierpnia, co pasowałoby mi, ale odpisała mi, ze zmieniła plany i wyrusza już 3 lipca z czterema osobami ( taka ilość osób na pewno byłaby zadowalająca dla moich rodziców..). I w sumie podjęłabym spontaniczną decyzję, myślę, że rodzice nawet zaakceptowaliby to, gdyby nie dwa aspekty. Po pierwsze sprawa ze studiami, gdybym się gdzieś dostała musiałabym zanieść papiery, a trudno byłoby będąc w Hiszpanii. Ale myślę, że to nie byłby taki wielki problem, osoba trzecia, w tym wypadku moja siostra na pewno zrobiłaby to. Drugi aspekt jest gorszy dla mnie, a mianowicie zupełne nieprzygotowanie fizyczne i takie nieogarnięcie : musiałabym szybko jechać do jakiegoś sklepu sportowego, skompletować najważniejsze rzeczy i byłoby to trochę na wariackich papierach. W sumie to też jest wykonalne, tylko trochę stresujące. Już się pogubiłam. Z jednej strony wiem, że to jest wyjątkowa droga i nie warto na siłę, jak najszybciej, trzeba trochę przygotowań. Ale z drugiej strony jak sobie myślę, że mogłabym być już na szlaku moich marzeń, a nie będę chce mi się zwyczajnie płakać! Szkoda, że nie ma koło mnie osoby, która zwyczajnie wsparłaby mnie, doradziła. Wystarczyłoby gdyby ktoś mi powiedział :
" To tylko pewne trudności, wszystko dałoby się rozwiązać. Idź, bo masz świetną okazję!". Ale tak niestety nie jest i nie ma nikogo kto by tak mógł powiedzieć..

A może jeszcze nie zasługuje na to, żeby TAM być..

Miało nie być tu smutno, ale jest. W sumie i tak nikt nie czyta, to tylko takie moje myśli.

Napisały jeszcze dwie dziewczyny, może nie skończy się na wymienieniu dwóch wiadomości..

Do tego dziś nie odbył się pilates, więc sama muszę wymyślić jakieś ćwiczenia, na które w sumie psychicznie nie mam siły.
Jutro trzeba nadrobić, zapowiada się długa, refleksyjna trasa w nieznane..

czwartek, 21 czerwca 2012

Inne marzenie

Moja przerwa w pisaniu została spowodowana wykorzystaniem okazji na spełnienie kolejnego marzenia, czyli kurs paralotniowy :) Byłam na nim 5 dni, w Szczyrku, w szkole Beskid Paragliding. Cudownie spędziłam ten czas. Nie zawsze byłam z siebie zadowolona - w szczególności z mojej kondycji, ale i tak to, że latałam, to co przeżyłam dało mi siłę na wyzwania i uświadomiło mnie o tym, że muszę robić to czego pragnę pomimo różnych przeszkód. Nie będę tu opisywać mojej całej przygody, bo i tak nie da się oddać tej magicznej chwili, kiedy człowiek leci, czuję się wolny! Poza tym to był dopiero pierwszy etap, więc jeszcze nie jest to zaawansowane latanie, ale już nie mogę doczekać się etapu II, po którym będę mogła podejść do egzaminu i zostać PILOTEM PARALOTNI! Mimo, że nie mało się namęczyłam to i tak już strasznie tęsknię za moim fioletowym glajtem! Co z tego, że wstawałam codziennie po 5, ale ja chcę latać! No nic, pozostaje tylko czekać na następny etap, byle niedługo! A tu link, jakby ktoś chciał zobaczyć zdjęcia z kursu :)
https://plus.google.com/photos/110219894879090407664/albums/5756226901301946753


P.S. Ostatnio dostałam komentarza (Czyli jednak ktoś czyta oprócz Krysi :) ) od P. Andrzeja, który radzi mi, żebym skupiła się na Via Regia. Dużo osób już mi to mówiło, że Santiago nie ucieknie. Prawda, tylko, że obawiam się, że jak nie zrealizuje tego marzenia w najbliższym czasie to stracę tą mobilizację, samozaparcie, mimo tego wielkiego pragnienia znalezienia się na drodze św. Jakuba w Hiszpanii. Ale tak, chyba te osoby, które radzą, żebym skupiła się na Via Regia mają rację. Chyba jestem za bardzo uparta. Wiem jedno, muszę wszystko sobie pookładać w głowie.. W każdym bądź razie dziękuję za miły komentarz P. Andrzeju (mam nadzieję,że pan jeszcze tutaj wpadnie i przeczyta to :) )

niedziela, 10 czerwca 2012

Msza na Czernej

A dziś postanowiłam sprawdzić swoje siły i poszłam na Czerną (według zumi ok. 18 km), gdzie znajduję się uroczy klasztor, a magicznym miejscem są dróżki- stacje, którymi cudownie chodzi się w pogodny dzień. Nie będę udawać twardzielki i przyznaję się, że jestem trochę zmęczona, nogi bolą umiarkowanie, chyba najgorzej mały palec u lewej nogi, którego sobie obtarłam. Ale poza tym czuję się na prawdę dobrze, jestem z siebie zadowolona. Dziś odkryłam, że jednak jestem silną osobą, taką upartą i mam dużo samozaparcia, a także zrozumiałam, że za bardzo mi zależy na Drodze św. Jakuba w Hiszpanii, żebym zrezygnowałam, pomimo obaw rodziców i braku towarzysza. Nie rezygnuje się ze swoich marzeń. I nie zrezygnuję! A jeszcze co do Czernej, hm, to droga jest po prostu długa, może trochę za długo ciągnie się wzdłuż lasu, ale jest przyjemna. A msza na Czernej była na prawdę ładna, tam po prostu panuje zupełnie inna atmosfera niż tutaj, w mojej parafii. Może to zależy od mojego podejścia, ale na Czernej lepiej przeżywam mszę św.
Aaa, prawie zapomniałabym. Jak już dotarłam na Czerną okazało się, że odbył się tam ślub. Parę młodą eskortowało bardzo dużo motocyklów- minęli mnie jak byłam w drodze. Panna młoda miała przepiękną, kremową suknię, która była tak długa, że ciągnęła po ziemi. Cudowna! Samochód też mieli niczego sobie :) - zdjęcie poniżej. Chyba fajny klimat miał ten ślub, aż się uśmiechnęłam się na ich widok :)
A teraz kilka zdjęć z dzisiaj, nic specjalnego, ale zawsze coś :)


piątek, 8 czerwca 2012

Troks

A wczoraj postanowiłam połączyć pożyteczne z przyjemnym, a dokładniej poszłam na nogach do Troksa, w którym mieszka Ola Cz. Droga jest przyjemna, a w sumie najgorszy etap to górka koło Sikorki- po prostu jeszcze nie przyzwyczajona jestem..Ale za to potem przechodzę koło Rabsztyna, który wygląda cudownie, zupełnie inaczej niż jak się koło niego przejeżdża samochodem. Można się zatrzymać, chwilę się przyjrzeć i zobaczy się jego magiczny urok ;) Spędziłam miło czas z Olą na pogaduchach, a do tego wybrałyśmy się na dłuższy spacer po okolicy. W Troksie lasy wyglądają o wiele lepiej niż koło Lgoty, może to też sprawa pogody, która w końcu się poprawiła. Przyjemnie się tak spaceruje w miłym towarzystwie i można w końcu podziwiać ładne widoki- bo pola w Troksie są na prawdę uroczym widokiem. I cieszę się, że po paru dniach lenistwa i nudzenia się -oprócz nauki hiszpańskiego ruszyłam się z domu i trochę znowu pospacerowałam. A jak już mowa o hiszpańskim to jest to cudowny język. Na razie znam podstawy, ale nie wydaję się aż tak trudny, jeśli chodzi o czytanie i wymowę to jest parę zasad i jak się ich człowiek nauczy to spokojnie może przeczytać coś. Gorzej trochę z zapamiętaniem słówek, zawsze jakoś miałam z tym problem, ale akurat w hiszpańskim są słowa, które można uczyć się na podstawie skojarzeń, np. ropa to nic innego jak ubrania :)
I na gramatykę trochę więcej czasu trzeba poświęcić, ale to dopiero moje początku, a i tak jestem bardzo pozytywnie nastawiona. Poza tym jeśli zdołałam się nauczyć francuskiego, który według mnie jest dość trudnym językiem, w szczególności wszelkiego rodzaju rodzajniki i nie tylko, to dam radę! I jakoś tak sobie ostatnio myślę, że jak się się nie dostane na psychologię, ale za to na filologię hiszpańską to wielkiej tragedii nie będzie ;)
A tak poza tym to jakoś tak mi dziwnie. Po pierwsze jest zła na siebie, bo gdybym napisała do jednej dziewczyny troszkę wcześniej to może już byłabym z nią na Camino i wszystko byłoby ok, a tak trochę się obawiam, że moi rodzice nie ustąpią i jak nikogo nie znajdę to zwyczajnie mi nie pozwolą. I po części rozumiem ich, jestem młoda i w ogóle, ale też jestem odpowiedzialna. Poza tym oni chyba nie rozumieją, że to moje marzenie. Mnie nie przeszkadza jakbym sama miała iść, ale chciałabym już kogoś znaleźć, miałabym chociaż spokój z obawami rodziców i byłoby mi raźniej i w końcu mogłabym zacząć konkretnie planować..
Ciężko tak jakoś.. Cóż, życie..

niedziela, 3 czerwca 2012

Olkusz-Lgota

Zmobilizowałam się mimo pogody! Dziś nie prowadziły mnie muszelki, ale mapa. Właściwie nie była potrzebna, bo to bardzo prosta droga. Już w Żuradzie zaczęło padać, ale deszcz nie popsuł mojego planu ani nie sprawił, że straciłam ochotę na dłuższy spacer. Właściwie droga nie jest urozmaicona, bo idzie się poboczem wzdłuż jezdni, co w sumie nie jest przyjemne, kiedy taka ciężarówka jedzie. Za Żuradą jest ciekawiej, bo zamiast wąskim poboczem można wejść do lasu. Przyjemny zapach unosi się w lesie podczas deszczu. Ale poza tym trochę nie wygodnie idzie się w adidasach po mokrym piachu. Ale droga do Lgoty była naprawdę w porządku, tylko ja, mój plecak i mp3, a i zapomniałabym o panu kierowcy autobusu, jadącego do Lgoty, który zatrzymał się, nie zważając na samochody jadące za nim i chyba szkoda mu się zrobiło mnie i chciał mnie przygarnąć do autobusu, choć przystanku tam na pewno nie było, ale ja się tylko uśmiechnęłam i dalej maszerowałam :) Tak dobrze mi się szło, że w Lgocie byłam po 1h 10min, więc myślę, że całkiem nieźle, bo według zumi trzeba iść 30 min dłużej. Droga powrotna, hm, była po prostu inna! Pierwszy raz spotkałam się z tak wąskim poboczem, tak, tak, lasem można, ale ten las po drugiej stronie już nie jest taki przyjemny. Zamiast normalnej ścieżki było dużo krzaków, roślinek i POKRZYW. Jeszcze nigdy nie miałam tak długiej i dużej styczności z pokrzywami jak dziś. Ale cóż, będę zdrowa, nie będę mieć reumatyzmu, więc spoko! Jakim cudem w tej części lasu było tak mało ścieżki, a tak dużo pokrzyw nie wiem do teraz, owszem głębiej coś tam było, ale wolałam się nie gubić. Więc droga powrotna sprawiła, ze miałam mokre spodnie i buty, ale nie obraziłam się, no bo to jakaś przygoda zawsze ;) Więc jeśli ktoś chcę odwiedzić las koło Lgoty to polecam stronę lewą, nie prawą! Potem, żeby nie było za lekko skręciłam na Witeradów i tam troszkę się przeszłam. Mimo deszczu, pokrzyw jestem na prawdę zadowolona z siebie, że się zmobilizowałam, że miałam nawet dobre tempo i cieszę się, bo przeszłam dziś około 14-15 km (według mego tatka i zumi- któremu do końca jeszcze nie ufam). Więc jak na razie jest ok, teraz tylko muszę zwiększać dystansy i odwiedzać dalsze miejsca. A poruszając temat kilometrów to ostatnio szukałam w internecie sportowych zegarków, które obliczałyby mi ile już km zrobiłam. I trochę się zdziwiłam. Ja wiem, że to sportowe, że takie z bajerami, ale żeby najtańszy kosztował 600zł. Jestem przyszłą studentką, więc tak 600 zł to dla mnie dużo kasy jak na zegarek. Ale jakby ktoś miał na zbyciu takie pieniążki to bardzo chętnie przyjmę w prezencie taki zegarek :)

A jeszcze co do dzisiejszego treningu to zrobiłam tylko dwa zdjęcia, niestety telefonem. Pierwsze przedstawia tablicę, która poinformowała mnie o dotarciu do celu, a drugie jest na prawdę ładne, bo przedstawia pięknego maka. Więc ciekawsze zdjęcia opublikuję jak będę w ciekawszych miejscach ;)

sobota, 2 czerwca 2012

Muszelka

Odkąd wiem, ze muszla to symbol św.Jakuba i pielgrzymów wyruszających do Santiago bardzo lubię słowo "muszelka", tak ciepło mi się kojarzy. Muszelki, głównie żółte na niebieskim tle (zaraz pokaże na zdjęciu) i żółte strzałki to znaki, które będą mi towarzyszyły podczas mojego Camino. W muszelki też powinni zaopatrzyć się pielgrzymi i zawiesić je na swoim plecaku, aby łatwiej można było ich rozpoznać- choć to raczej nie jest trudne :) Stąd moje myśli pogrążone wokół tematu muszelki, którą koniecznie muszę zakupić w najbliższym czasie! Bardzo chciałabym taką dużą, jak np. ta :
I wiem, że to trochę nieładnie "pożyczać" od innych zdjęcia, ale ta muszelka jest na prawdę śliczna i samo zdjęcie mnie jakoś tak urzekło :)

A to muszelki jakie pewnie często będą pojawiały się w Hiszpanii:





I nawet nie spodziewałam się, że jeden symbol, naklejka muszli, może wywołać taką radość, kiedy widzi się ją po raz pierwszy w swoim mieście. To dziwne, że niekiedy przechodzi się koło czegoś setki razy i nie widzi się tego, a jakaś siła, instynkt, nawet nie wiem jak to nazwać sprawia, że dostrzegasz TO przechodząc tam 101 raz! Dla mnie to był po prostu znak. Znak by dążyć do spełnienia marzeń, wyruszenia w drogę! Ale o historii spotkania mojego ZNAKU innym razem.

A jutro pewnie jakiś dłuższy spacer połączony z treningiem! Byle nie było takiej pogody jak dziś.. Nawet jeśli to i tak trzeba się zmobilizować.

piątek, 1 czerwca 2012

Pierwszy krok

Zaczynam. Z jednej strony to efekt najdłuższych w życiu wakacji, ale po maturze już odpoczęłam, a teraz trochę mnie nosi, nie lubię bezczynności, a z drugiej chęć podzielenia się moim marzeniem, które jest w mojej głowie od paru miesięcy, a odkąd mam wakacje tylko o tym myślę. A dokładniej- Droga św.Jakuba (Camino de Santiago). Z tego co przeczytałam - a dużo tego było, jest to przepiękna droga wiodąca różnymi szlakami (francuski, primitivo, portugalski, północny) do Santiago de Compostela! Dla jednych jest to szlak pielgrzymkowy, a ludzie zanoszą swoje prośby do św. Jakuba, dla innych to zwykłe wyznanie. Czym jest dla mnie? Jestem osobą wierzącą, więc z pewnością moja pielgrzymka będzie miała charakter duchowny. Będzie czasem refleksji nad moją osobą, moim życiem, przeszłością i przyszłością. Odpoczęciem od rzeczywistości. Fizycznym wyzwaniem. Okazją na poznanie nowych ludzi. Pokonaniem własnych słabości. Będę również niosła prośby, podziękowania. Może poprawie się jako chrześcijanka. Będę podziwiała przepiękne hiszpańskie krajobrazy, poznawała nową, fascynującą kulturę. Może zmobilizuje się do nauki nowego języka. Będę robiła zdjęcia. I będę w końcu szczęśliwa, uśmiechnięta! Moje Camino będzie Nadzieją, Miłością i Wiarą. Jakkolwiek by to zinterpretować. Tak myślę, że tym będzie. Ale kto wie, może się okaże być zupełnie czym innym, właśnie dlatego chcę wyruszyć już niedługo i przekonać się na własnej skórze. Wiele jest przeszkód, ale chcieć to móc, prawda? Po to są marzenia, żeby je spełniać!

O, zapomniałam napisać jak to u mnie zaczęła się fascynacja tą hiszpańską Drogą. Właściwie, bardzo banalnie, obejrzałam film pt. "Droga życia" (polecam jak najbardziej), a potem wpisałam w google "Szlak św. Jakuba". Od razu pojawiło się parę interesujących stron. Spędziłam w internecie całą noc i od tej pory w mojej głowie, w moim sercu jest jedno pragnienie.

Dla zainteresowanych odsyłam do mojej ulubionej strony dotyczącej Camino : http://www.caminodesantiago.pl


A to mój cel, cudowna świątyni, w której znajduję się grób św. Jakuba oraz Botafumeiro – wielka kadzielnica o ponad 700-letniej historii, która waży 80 kg i ma 1,60 m wysokości. Nawet na zdjęciu robi niesamowite wrażenie, kiedy kołysze się nad głowami szczęśliwych pielgrzymów.

P.S. Podziękowania dla Justyny W, która pomaga mi w treningach mojej kondycji, z pewnością będzie się pojawiała tutaj częściej, więc będę nazywać ją Krysią :) A więc Krysiu, dzięki za poddanie mi pomysłu na pożyteczne wykorzystanie wolnego czasu. Oj, dużo tego wolnego czasu!