czwartek, 16 sierpnia 2012

Dzień 5

Dziś rano budzę się z niemiłą niespodzianką, czyli wielkim, żółtym pęcherzem jak pięć złotych i grubości całkiem sporej. Trudno. Zabandażowałam dokładnie, żeby jak najmniej czuć przy chodzeniu i trzeba iść. Droga w porządku, bez górzystych momentów. W sumie w lesie nieprzyjemnie się szło, bo czułam ból przy każdym kroku i dokładnie czułam każdego kamienia, a pęcherzowi to raczej się nie podobało. W lesie musiałyśmy się umyć w rzece (bardziej przypominało to strumyk), bo jednak jedyne czego pragnie się po całym dniu wędrówki to właśnie prysznic! A więc umyłam się ( ha, nawet włosy), wyszłam z rzeki i tu rozpoczęła się moja przygoda. Najpierw przegapiła strzałkę, mówiącą, że powinnam skręcić w prawo, przez co poszłam prosto i straciłam ok 10 minut, ale zauważyłam, że za długo nie ma żadnego znaku, więc wróciłam się i skręciłam tam, gdzie prowadził szlak. Szłam dalej według szlaku do momentu, w którym nie wiedziałam, co mam robić, do tego jeden Portugalczyk, oczywiście nie mówiący po angielsku (tak, to była dobra lekcja portugalskiego) namącił mi troszkę w głowie. Według strzałki miałam skręcić w prawo, ale oczywiście wywnioskowałam, że przed chwilą stamtąd wyszłam, tylko kawałek niżej, więc zapytałam owego Portugalczyka, który powiedział mi, że ta strzałka prowadzi do Porto, a przecież ja z niego idę, a do Viana do Castelo trzeba skręcić w lewo (nie tylko poznany pan tak powiedział, ale też drogowskaz). Zaryzykowałam jednak i poszłam w lewo, może z ciekawości jak to się rozwinie, a może z głupoty, żadnych strzałek oczywiście nie było, zrobiłam wiele dodatkowych kilometrów, ale za to szłam asfaltem co mogło ulżyć mojej stopie pełnej pęcherzy i dodatkowo przeżyłam pierwszą lekcje pokory i akceptowania złych decyzji. Do tego nie miałam kontaktu z M. bo ona miała rozładowany telefon, a podczas kąpieli rozdzieliłyśmy się. Mimo, że nie miałam pojęcia ile jeszcze będę szła wzdłuż ruchliwej drogi to w godzinach popołudniowych jakoś doszłam długim mostem, z którego rozprzestrzeniał się widok na rzekę, wiele żaglówek, a w oddali wieżowce, czułam się jakbym oglądała "kryminalne zagadki Miami", w sumie można byłoby porównać ten widok do widoku Miami z telewizora :) Po przekroczeniu mostu ku mojej uciesze zobaczyłam, że dotarłam do dzisiejszego celu- Viana do Castelo. Znalazłam tam kościół Karmelitów, a tam przyjemny nocleg i bardzo miłego pana, z którym udało mi się porozumieć mimo bariery językowej (na prawdę cudowne doświadczenie - mimo, że nie umiesz języka tubylców z uśmiechem na twarzy zawsze da się dogadać z drugim człowiekiem!). Od tego etapu myślałam, ze będę szła sama, myśląc, że M. jest o wiele kilometrów przede mną, ale okazało się, że M. pogubiła się jeszcze bardziej i jeszcze później zawitała w Vianie. Właściwie nie przeszkadza mi samotna wędrówka, nie chcę biegać, bawić się w wyścig szczurów i zamartwiać czy zdążę dotrzeć, bo wiem, ze św. Jakub czuwa. A samotność w drodze nie jest niczym złym, wręcz odwrotnie! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz