poniedziałek, 24 września 2012

Dzień 12

Mediolan
Już od przylotu, czyli dzień wcześniej (od 23) obsługa lotniska robi sobie z nas, brzydko mówiąc, jaja! Jest godzina 23, zmęczone lotem, chcemy się gdzieś usadowić, trochę zdrzemnąć, jednak nie mija 30 minut, kiedy pan strażnik mówi nam, że zamykają tą część lotniska do sprzątania. No nie ma co, miło z ich strony, w szczególności, że w otwartej części nie ma gdzie posadzić tyłka. Postanawiamy iść na dół, obok kaplicy i toalet, żeby w spokoju się rozłożyć i licząc, że nikt nie przyjdzie z zamiarem wyrzucenia nas i stąd. Mylimy się jednak, bo około za godzinę przychodzi następny strażnik, budzi nas i informuje nas, że tu też nie możemy spokojnie sobie spać. Trochę wybuchałam i pytam (prawie krzyczę), że jak nie tu, nie tam to niby gdzie, a on mi na to, że jak mi się nie podoba to mogę iść do hotelu. Bardzo chętnie, gdyby nie to, że lotnisko jest oddalone od centrum jakieś 30 minut drogi, a do tego jest 1 w nocy! Więc podsumowując noc była okropna, a lotnisko w Bergramo już nie kojarzy mi się tak miło jak na początku podróży, kiedy poznałam to Cezara. Jednak mimo nieprzespanej nocy, staram się uspokoić i jadę zobaczyć prawdziwy Mediolan :) Jednak, kiedy już docieram na miejsce dla mnie szału nie ma, może za bardzo przyzwyczaiłam się do klimatu panującego w portugalskich i hiszpańskich miastach, a poza tym pogoda przez jakiś czas jest deszczowa. Ale nie jest tragicznie, architektura przepiękna, ładne kościoły, pyszne jedzenie i mili ludzie! Może to też dlatego, że przecież Mediolan jest ogromny, a ja też nie miałam zbyt dużo czasu, żeby zobaczyć większości miasta. Ale i tak chce przyjechać kiedyś do Włoch, ale może bardziej Toskania lub coś mnie uprzemysłowionego. O 19:30 jest odlot i już o 21:30 lądujemy w Poznaniu. Docieram na dworzec i prawie od razu mam pociąg do siebie, niestety strasznie przepełniony i kolejna noc nieprzespana, ale znowu chociaż zawieram znajomości :) O 6 rano jest w Katowicach na dworcu, widzę czekającego na mnie tatę i siostrę, więc tak to już jest niestety koniec, trzeba wrócić do rzeczywistości.

P.S. W końcu nadrobiłam moje braki. Aż coś mnie ściska w gardle, jak przypominam sobie te wszystkie chwilę, które przeżyłam. Od mojego powrotu mija prawie 2 miesiące, a ja czuję się jakbym wczoraj była w Santiago. Zostało tylko zrobić oddzielne podsumowanie, wstawić zdjęcia i pozostaje tylko czekać na następne Camino.

niedziela, 23 września 2012

Dzień 11

Santiago de Compostela
Plan dnia przewidywał przede wszystkim uczestnictwo na mszy dla pielgrzymów o godzinie 12. Byłam przed katedrą o wiele wcześniej i była zachwycona, było tylko parę osób, cisza, spokój, magicznie wtedy jest na placu przed katedrą. Jest znacząca różnica, kiedy na placu jest 10 osób, a nie setki albo tysiące. Miałam dużo czasu przed mszą, więc nawet zjadłam śniadanie na placu, obeszłam jeszcze kilkakrotnie katedrę dookoła. Jednak trochę byłam poirytowana, kiedy widziałam zachowanie niektórych turystów, około godziny 11 ludzie zaczęli się zbierać w środku, żeby zająć sobie siedzące miejsce. Niestety niektórzy okazywali zero szacunku, kultury, wchodzą sobie jakby wchodzili do kina, głośno rozmawiają, nie szanując osób modlących się i ciągle aparat w ruchu. W takich warunkach zamiast się wyciszyć, rozkoszować tą ciszą to się wściekałam i pragnęłam, żeby Ci ludzie zwyczajnie się zamknęli. Msza była bajkowa, cudowne emocje w środku serca, mimo, że była po hiszpańsku to był jeden akcent po polsku, co mnie miło zaskoczyło. Botafumeiro, czyli to wielkie kadzidło robi oszałamiające wrażenie, jest piękne, bardzo duże i całe lśni. Katedra w środku też jest pełna złota, blasku i majestatu. Przeczuwałam, ze się popłaczę, bo tyle we mnie było emocji, które chciały wyjść na światło dzienne, ale nie przypuszczałam, że to będzie w chwili, kiedy szłam do Komunii Świętej. Cudowne przeżycie, strasznie oczyszczające. Całe popołudnie nie dociera do mnie, ze już dzisiaj opuszczam Hiszpanię, Santiago, że coś się kończy właśnie. Po mszy poszłam na obiad, oczywiście musi być coś prawdziwie hiszpańskiego, więc zamawiam wino, a do tego hiszpańską tortillę. Wino czerwone dobre, ale mocne, a tortilla to moja potrawa numer jeden w Hiszpanii (ale jeszcze nie wiele jadłam tam tradycyjnych potraw). Kiedy to piszę to aż zjadłabym tą przepyszną tortillę, o matko! Przede mną tylko zwiedzanie Mediolanu i do domu.. W tym momencie doszłąm do wniosku, że czas biegnie stanowczo za szybko.

sobota, 22 września 2012

Dzień 10

Teo-Santiago de Compostela
Jedna z najprzyjemniejszych dróg dla moich nóg i ducha. Idealna na ostatni dzień wędrówki i trochę refleksji. Nawet nie wiem jak i kiedy, ale nagle stoję obok drogowskazu z napisem "Santiago de Compostela", w co przez chwilę nie mogę uwierzyć i pytam napotkanej pani czy to naprawdę już tu. Jeszcze tylko doczłapanie się do katedry, a im bliżej katedry chce mi się bardziej płakać.. Nie do opisania są uczucia towarzyszące Ci, kiedy zdajesz sobie sprawę, ze właśnie stoisz w miejscu, o którym marzyło się pół roku, jak nie więcej! Nie mogę uwierzyć, że to już koniec mojej wędrówki, mojej Drogi, przygody, pielgrzymki, mojej zmiany, mojego marzenia. Nie dochodzi jeszcze do mnie, że następnego dnia, będę musiała jechać na lotnisko, wsiąść do samolotu, przelecieć pół Europy i wrócić do szarej rzeczywistości, choć wiem, że dzięki tej DRODZE, już nie będzie to szara rzeczywistość. Dochodzę do katedry i jej ogrom mnie przytłacza, ale w pozytywnym sensie. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a serce mocniej bije. Wchodzę do środka i piękno które dostrzegam jest tak majestatyczne, tak niesamowite, że zatapiam się w nim. Mogę się pomodlić w ciszy, złożyć moje intencje św. Jakubowi, nie spieszę się, choć jutro też tu będę na specjalnej mszy dla pielgrzymów, która jest o godzinie 12. Obchodzę dookoła to arcydzieło architektury kilkakrotnie, żeby zapamiętać szczegóły, żebym nie zapomniała tego widoku, który pieści moje oczy.Ale wiem, ze nie widzę go po raz ostatni, bo jestem przekonana o moim powrocie w to miejsce! Chyba poznałam co to szczęście, pierwszy raz w życiu tak właśnie się czuję - szczęśliwa (no oprócz momentu, kiedy latam). Dziękuję św. Jakubowi, że z jego pomocą dałam radę i teraz modlę się w miejscu jego spoczynku, a następnie powoli kieruje się w stronę alberque. No, ale w tym miejscu muszę wyznać, że jedyne co mnie zniechęciło to skomercjalizowanie tego miejsca. Bardzo dużo ludzi, którzy nie szanują drugiego człowieka, dziewczyny w mini, byle wejść do katedry i zrobić sobie zdjęcie, a potem wyjść bez żadnego znaku krzyża czy odrobiny szacunku. Trochę popsuli oni klimat, ale i tak kocham to miejsce! :)

wtorek, 18 września 2012

Dzień 9

Redondela-Pontenvedra-Teo
Droga już trochę cięższa, ale przyjemna, wśród lasów, pól, a momentami czułam się jakbym była w Tatrach, bo było lekko pod górkę i po kamieniach. Ale przecież ja kocham Tatry, więc jest mi dobrze :) W sumie wole iść pod górkę niż z górki, bo mniej bolą palce u nóg. Niestety coraz bardziej odczuwa się przebyte kilometry, ale cieszy mnie moja wytrwałość. Po przebyciu leśno-górskiej trasy postanawiam sobie zrobić postój w przydrożnym lesie. Dobrze, że tak postanowiłam, bo za chwilę jestem uradowana, bo obok mnie przejeżdża pan na koniu! Matko jak to bajecznie wyglądało, pan jak prawdziwy kowboj, z kapeluszem na głowie jadący w LESIE na koniu, coś wspaniałego :) Właściwie dzień jest spokojny i upływa na wędrówce, rozkoszowaniu się okolicą. Dziś poznaje Hiszpankę-Katrin i jej przyjaciółkę -Mercedes. Panie nie w moim przedziale wiekowym (ok.35), ale rozmawia mi się z nimi na prawdę bardzo dobrze :) W tym miejscu coraz bardziej odczuwam, że jestem bardzo blisko św. Jakuba i cieszę się ogromnie, a z drugiej strony nie wyobrażam sobie powrotu. W ciągu tych paru dni przyzwyczaiłam się do pogody, do poznanych ludzi, bolących nóg, pięknych widoków i ciągłego wędrowania. Zastanawiam się jak to jest, że każdy kto jest na szlaku świętego Jakuba zawsze chce tam wrócić. Niestety zapominam zrobić notatki po przyjściu do schroniska, więc dzień może wydawać się krótki i nieciekawy, ale wbrew pozorom był zupełnie inny, bardzo długi i bardzo przyjemny!

poniedziałek, 17 września 2012

Dzień 8

Tui-Redondela
Oczywiście, jak to ja - osoba zupełnie nieogarnięta, żyję dalej czasem portugalskim, a ja przecież już jestem w Hiszpanii, gdzie jest normalny (jak w Polsce) czas. Konsekwencją mojego roztargnienia jest wyjście ze schroniska około 5:30, oczywiście było jeszcze ciemno, ale jakoś na to nie zwróciłam uwagi.. Może to i lepiej, bo jest idealnie jeśli chodzi o temperaturę, cisza i spokój. Jednak wydostać się z Tui nie było łatwo, ale jak zwykle niezastąpieni w każdej sytuacji Hiszpanie pomagają mi w ciemnościach odnaleźć szlak :) Już tutaj, w pierwszym hiszpańskim mieście odczułam, ze wszyscy wiedzą, gdzie jest szlak św. Jakuba, no bo stąd w końcu tylko 100 km do celu :) W Portugalii niestety szlak jeszcze nie jest znany, w szczególności do Caminha, bo to nadbrzeżna trasa. W każdym bądź razie po uporaniu się z wszechobecną ciemnością i wejściu na właściwy szlak rozpoczyna się przyjemna droga leśna, idealna pogoda, trasa nie wymagająca, ale kojąca i wyciszająca! Czyli to co ja lubię najbardziej :) Idąc leśnymi drogami poznaje sympatyczną Portugalkę, która zaczyna od Tui, więc tempo ma na prawdę niezłe, więc nie zatrzymuje jej i dalej rozkoszuję się ciszą. Niestety piękne widoki kończą się wraz z początkiem jakiegoś wielkiego parkingu przemysłowego, znajdującego się przed Porrino, widoki okropne, do tego owe miejsce ciągnie się przez parę km, nie ma mowy o jakiejkolwiek refleksji, ale trzeba jakoś przejść ten etap. Znowu spotykam na mojej drodze dobrego człowieka, pewien pielgrzym - Portugalczyk lub Hiszpan (matko oni mają taki podobny język!) oferuje mi 2 śliwki - spada mi z nieba (dzięki św. Jakubie), bo nic nie jadłam od wczoraj, jakoś nie po drodze mi było do sklepu. W ogóle niewiele jadam w Drodze, bo po pierwsze ciepło (gorąco!), a poza tym oni ciągle mają sjestę, serio! Po 18 trudno znaleźć otwarty sklep oferujący artykuły spożywcze. Ale wracając do śliwek to przepyszne były, słodkie i soczyste, do dziś pamiętam ten wyśmienity smak i mój smutek, kiedy w krótkim czasie się ich pozbyłam. W ogóle dzień pełen dobroci, w Porrino idąc z pustą butelką w ręce zatrzymuje mnie Hiszpanka proponując, że mi ją napełni. Trochę zdezorientowana nie odpowiadam nic na jej miłą propozycję, tak szybko sie to dzieje, że nawet nie wiem kiedy spotkana pani zabiera mi pustą butelkę, idzie do swojego domu, stojącego obok i po chwili przynosi mi pełną butelkę pysznej i zimnej wody (niestety kupna nie jest zbyt dobra). Poznaje również jej dwójkę dzieci - chłopiec i dziewczynka, patrzą na mnie z uśmiechem i zainteresowaniem, na prawdę widać, że super z nich rodzina. Po tym zdarzeniu jestem w szoku, bo rzadko kiedy spotykam się z taką bezinteresownością! Od tego momentu z mojej twarzy nie znika uśmiech :) A w mojej głowie tylko myśli " i jak tu nie kochać tych ludzi, ich kultury i kraju. Potem droga raczej polna, przyjemna i z ładnymi widokami. Niestety ok. 10 km przed Redondelą zaczynam odczuwać coraz bardziej nogi, a każdy kogo pytam mówi mi, że jeszcze zostało mi 7 km. I jak tu nie zwariować, ide 2 godziny, a ciągle przede mną 7 kilometrów. Na szczęście znowu spotykam miłą osobę, Hiszpankę o imieniu Terra (mam nadzieję, ze tak się piszę jej imię), która sama do mnie zagaduje. Idziemy przez dłuższą chwilę razem rozmawiając trochę po angielsku i trochę po hiszpańsku i to fantastyczne, że tak dobrze się rozumiemy. Terra akurat szła ze swoją córeczką, która smacznie spała w wózku do swojego taty, który mieszkał niedaleko, w trakcie rozmowy dowiaduje się, że ma 32 lata ( ja bym jej dała 24 góra!), ma męża i czwórkę dzieci, sama kiedyś była w Santiago na rowerze, dzięki niej poprawia mi się humor, nie odczuwam już bólu nóg i daje mi siłę, żeby dojść do Redondelii. Tak bardzo podniosła mnie na duchu i tak dobrze mi sie z nią rozmawiało, jakbym znała ją od paru lat, że do dziś pojawia się uśmiech na mojej twarzy, kiedy ją wspominam. Strasznie żałuję, że nie wzięłam adresu, czegokolwiek, bo chętnie pogadałąbym z nią! Chyba jeszcze nigdy nie zżyłam się z kimś tak mocno w przeciągu 30 minut! Oczywiscie pożegnałyśmy się jak przystało na dobre znajome - buziakiem w policzek i przytulasem! Tak jak powiedziała Terra do Redondelii od kiedy się rozstaniemy będę miała 3 km. Dochodzę do Redondelii szczęśliwa, że to już koniec dnia, a także z powodu moich dzisiejszych przygód i spotkań. Niestety zostaje przywitana trzema przepełnionymi alberque, co TROCHĘ psuje mój dobry nastrój. Z powodu wielkich tłumów pielgrzymów na szczęście została zorganizowana sala gimnastyczna, więc chociaż mam gdzie spać. W sali mnóstwo ludzi, bo w końcu jutro święto Jakuba!

środa, 12 września 2012

Dzień 7

Caminha-Tui
O dziwo wstaje bez bólu ścięgna ( o dzięki Ci, św. Jakubie!), wiec już jest ok. Przyspieszam trochę, humor zresztą też o niebo lepszy niż wczoraj i bardzo szybko jesteśmy w Vila Nova de Cerveira. Niestety potem już gubię trochę siły, z powodu pięknych widoków i prażącego słońca, które mówi do mnie ciągle "zwolnij trochę, przecież tu jest tak pięknie!", zwalniam, co oczywiście jak zwykle nie podoba się M. Ja jednak słucham swego serca (i bardzo dobrze na tym wychodzę!), dochodzi między nami do niewielkiego spięcia, mówię co myślę, a mianowicie, że mam już tego dość, że nie każe jej na mnie czekać i dla mnie ta Droga to nie zwyczajna wyprawa, ani jakiś wyścig szczurów. Zaczynamy osobną wędrówkę i muszę przyznać, że bardzo mi to odpowiada, w końcu mam czas na refleksje, której tak potrzebowałam. Ta droga jest dla mnie niesamowita. Po pierwsze rozkoszuje się cudownymi widokami, wszechobecną zielenią, ciszą, po drugie wyciszam się, zaprzyjaźniam z samą sobą i samotnością, której kiedyś tak nienawidziłam, a także otwieram się na ludzi, do każdego podchodzę z uśmiechem na twarzy, bez jakichkolwiek uprzedzeń i myśli w mojej głowie "ciekawe co sobie o mnie pomyśli?", niestety kiedyś tak bardzo często robiłam, ale teraz ewoluuje. Mam wrażenie, że coś się w środku dzieje, zachodzą we mnie zmiany, czuję to całą sobą. Każdy widok (nawet najzwyczajniejszego drzewa, domu) sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Każda rozmowa z drugim człowiekiem, nawet jeśli porozumiewamy się każdy w innym języku, jest to dla mnie ciekawym i niezwykłym doświadczeniem. Zmieniam zdanie o ludziach, w sumie szkoda, że tak daleko od Polski, ale na prawdę mentalność tych ludzi wzrusza mnie i zaskakuje, jest tak inna od naszej. Nikt nie odmówi pomocy, wręcz sami ją proponują. W drodze do Tui poznaje Portugalczyka-pilota (szkoda, że nie mój przedział wiekowy, haha), bardzo miły człowiek, oboje próbujemy pogadać po angielsku, choć on średnio mówi, ale mnie rozumie i potrafimy się porozumieć i właściwie nasza pogawędka była na prawdę bardzo ciekawa :) Właśnie to kocham, poznawać nowe osoby, bez względu na mój czy ich wiek, bez względu na poglądy i cokolwiek innego. Tak w ogóle czytałam gdzieś, ze w Portugalii człowiek prędzej porozumie się po angielsku niż w Hiszpanii. A ja będąc zaledwie w Tui ( czyli już Hiszpania :) ) parę godzin zauważam, ze z Hiszpanami jakoś tak łatwiej to przychodzi. W ogóle dzień jakiś taki przełomowy, w którym ulżyło mi, bo wiem, że już jestem w Hiszpanii ( a wystarczyło tylko przejść przez most!) i za mną już połowa, oczywiście chce, żeby moja Droga trwała w nieskończoność, bo czuje się rewelacyjnie z tymi ludźmi, w tych pięknych miejscach, ale niestety podjęłam złą decyzje, mam już bilet i niestety tego już nie zmienię. W Tui również spotykam bardzo miłego chłopaka, z którym chwilę rozmawiam po angielsku - mówił na prawdę bardzo dobrze, o czym nie omieszkałam mu powiedzieć :) I to już nie chodzi o to, że był przystojny (wszyscy Hiszpanie są :p), coś miał w sobie, że do dnia dzisiejszego dobrze go wspominam :)

czwartek, 6 września 2012

Dzień 6

Viana do Castelo - Caminha
Droga piękna, jak to w Portugalii. Dziś poznałam Duńczyka Nicholasa, bardzo sympatyczny z niego facet i do tego również ma pęcherze, więc nie tylko mi ciężko jest szybciej iść i w końcu ktoś mnie rozumie :) Ale niestety rozłączamy się z nim w połowie drogi, bo jemu się zupełnie nie śpieszy się (szkoda, że to nie z nim szłam), ma bardzo dużo czasu, pieniędzy, sypia raczej w hotelach, a nie w schroniskach. Dziś idę cały dzień z M. i w sumie żałuję tego, zrozumiałam, że ja jednak potrzebuję samotności i jestem indywidualistką, nie lubię się dostosowywać, a Droga tak mnie uszczęśliwia, że nie mam ochoty myśleć o wciąż nie zadowolonej M. Przez chwilę myślę tylko o tym, że jestem głupia, że tak się dopasowałam z datą i ze wszystkim innym, bo przecież mam 4 miesiące wakacji, więc mogłam to zorganizować inaczej, ale potem dochodzę do wniosku, ze nigdy wszystko idealnie się nie układa, a to nie problem, zawsze można się rozłączyć, a najważniejsze jest to, że jestem w miejscu, o którym tyle miesięcy marzyłam! :) Jednak dzień był dziwny. Na koniec dnia mam kryzys, na szczęście jedyny przez moją wyprawę. Dochodzimy do Caminha, a tu alberque zamknięte, spóźniłyśmy się o pół godziny! Jestem złą, brudna, ledwo żywa i oprócz pęcherzy źle stanęłam i ból ścięgna jest nie do wytrzymania. Jednak staram się być twarda i nie okazywać tego co czuję i nie narzekać, bo to i tak nie ma sensu, wiem, że i tak jestem szczęśliwa, a kryzys to kwestia zmęczenia. Na szczęście mamy gdzie spać dzięki naszym znajomym z Irlandii. W tym dniu jedyne o czym marzę to prysznic i łóżko, udało się zdobyć te dwie rzeczy. Kładę się z myślą, że tak kocham ten kraj, że jutro musi być piękny dzień!